Od wielu lat kupowaliśmy, żona, ja i liczna rodzina, w sklepie na bazarku w Zielonce przy stacji kolejowej. Towar na ogół nie budził zastrzeżeń. Dla świętego spokoju znosiliśmy ciągłe ponaglanie "co jeszcze", bez szansy na zastanowienie. Ale to, co się zdarzyło ostatnio przeszło moje najgorsze oczekiwania. Z tego też względu piszę teraz, bo doznałem szoku po tym, co mnie tam spotkało. We czwartek 16.10.25 po południu żona kupiła tam udka połówki (nazwy fachowej nie kojarzę). Po przyjeździe do domu włożyła do lodówki, jak zawsze to robi od lat, do miseczki i przez noc czekały na drugi dzień do przyrządzenia obiadu. Niestety po powrocie z pracy i otwarciu lodówki zastaliśmy jeden wielki odór zepsutego mięsa. Żeby to zgłosić pojechałem do sklepu i spokojnie, nawet wybrałem moment, gdy nie było żadnych klientów, zgłosiłem ten fakt pracowniczce sklepu. Nazwiska nie znam, bo nie zauważyłem żadnego identyfikatora. To, co mnie spotkało, jak zostałem potraktowany, jak obciążono mnie (i żonę) o złe przechowywanie mięsa, jak zarzucono mi wszystkie winy tego świata, przeszło moje najgorsze oczekiwania. Przypomniało mi to butę i zarozumiałość sklepowej z mięsnego w czasach PRL-u, od której zależało, czy i co w ogóle klient (przepraszam petent) może zjeść w najbliższym czasie. Przypomniało mi to też scenę sprzed paru tygodni, gdy przy jakiejś okazji w ramach żartów w kolejce wypowiedziałem starą regułę "Klient nasz pan". Komentarz poczyniony przez tę samą panią już wówczas dał mi wiele do myślenia. Wyperswadowano mi, że jestem w błędzie, "żaden klient i żaden pan". A przecież "Klient nasz pan" to popularne powiedzenie oznaczające, że klient jest najważniejszy, bez uszczerbku dla sprzedawcy, jednak często bywa źle interpretowane jako nakaz bezwzględnego spełniania wszystkich żądań klienta. A przecież nie o to ani mnie, ani nikomu innemu nie chodzi. Panie w sklepie są może przemęczone albo przewrażliwione na swoim punkcie, ale przecież nie muszą pracować w mięsnym, są inne dobr